Autonostalgia – Hillman Imp, angielskie marzenie Polaków

W czasach mojego dzieciństwa, w latach 60., samochody były obiektem pożądania, ekscytacji, fascynacji. Zdecydowanie rzadziej środkiem transportu, jak dziś. Co to był za dzień, kiedy rodzice powiedzieli mi, że mamy samochód! Ojciec marzył o „Renówce”, Simce, a dostał przydział na Syrenę. Wynegocjował, że się go zrzeknie, w zamian dostanie w następnej puli „coś lepszego”. I to był właśnie Hillman. Mały litraż, mały bagażnik, małe fotele, wszystko małe, ale zachodnie. To był luksus.

Dziś wiem, że to był dwudrzwiowy sedan. Wtedy tak nie mówiono. W samochodzie były ślady przeróbki z angielskiego systemu na europejski m.in. ślady w wykładzinie. Wszystko były takie eleganckie.

Podobno Hillmany trafiły do puli przydziałów wycofane ze sprzedaży w ramach Pekao, za dewizy. Nie miały wzięcia. Na drogach rzadko spotykaliśmy podobne pojazdy, trafiały się jednak w kolorze ciemnozielonym, białym lub czerwonym.

Mój ociec, fascynat samochodów, w kontakcie z realiami, czyli wozem, ruchem drogowym, obsługą, okazał się być niezwykle onieśmielony. Tremowała go podróż luksusowym autem i zżerał lęk, że pojazd zostanie uszkodzony lub, nie daj Boże, skradziony. Oczywiste więc było, że auto musi być garażowane. Mieszkaliśmy w Śródmieściu Warszawy, a garaż ojciec znalazł na Mokotowie. Do samochodu jeździł tramwajem. Serwis był na Omulewskiej. Samochód był bezpieczny na Mokotowie, a my z matką targałyśmy krzesła ze sklepu meblowego na Emilii Plater. Wszak Hillman nie był od przewozu gabarytów.

Z rzadka używany, miał się dobrze, zwłaszcza odkąd zyskał własne lokum: garaż na tyłach Próżnej. Ojciec nie był dość przedsiębiorczy by wyszarpać garaż z ADM. Na szczęście mieliśmy bardzo rzutkich sąsiadów piętro niżej. Państwo Sojowie, uroczy ludzie, rodzice mojego kolegi z przedszkola Mariusza i jego siostry Bożeny (posiadaczki lalki Barbie, co było niemała sensacją) wyszukali wolne miejsce miedzy dwoma pasami garaży. Mieścił się tam obszerny śmietnik. Powstał więc pomysł, by śmietnik przenieść na jedną stronę garaży, a w środku wbudować dwa stanowiska garażowe. I tak mój ojciec rozpoczął swoją pierwszą i jedyną inwestycję budowlaną.

Byłam wówczas dzieckiem, ale dochodziły mnie odgłosy tej ambitnej budowy. Wszystkie materiały budowlane musiały być z państwowego przydziału, a o to było trudno. Jak był przydział, nie było w magazynie materiałów, robotnicy wynajmowani do pracy, nie przychodzili. Kiedy przychodzili, nie pracowali, kiedy pracowali, mury nie pięły się do góry (jak w piosence), tylko rozchodziły na boki. Wszystko było tak krzywe, że nie można było położyć dachu. Jak skończono budowę, zrobiła się jesień i mury nie schły. Ojciec po znajomości kupił koksownik. Wkładał pelisę, kapelusz i szedł suszyć garaż. Potem jednak mógł się cieszyć własną enklawą, która dzielił z Hillmanem. Najwięcej czasu obaj spędzali bowiem w garażu.

Historyczny jubileusz – 110 lat Alfy Romeo

Strach było jeździć angielskim wozem, o czym przekonał się ojciec po małej stłuczce na pl. Zwycięstwa. Jechał jak zwykle czterdziestką i chciał skręcić z ulicy Królewskiej w Mazowiecką. Z naprzeciwka jechała taksówka. Ojciec zwolnił, żeby ją przepuścić, taksówkarz zwolnił, żeby przepuścić ojca. I tak się przepuszczali, że ojciec wjechał w bok taksówki. Siedząca obok ojca kuzynka wspominała długo, ze będąc świadkiem tej sceny, uczuła się, jakby jej życie zaczęło się toczyć w zwolnionym tempie. Ze względu na dynamikę stłuczki, zniszczenia nie były duże, ale za reflektor trzeba było zapłacić w Polmozbycie równowartość w funtach. To nieomal zrujnowało rodzinę. Potem doszła awaria uszczelki. 20 funtów i pół roku czekania na sprowadzenie z zagranicy, a w międzyczasie nerwy, że samochód może zalać woda. I tak ojciec stracił serce do Hillmana. W pięć lat przejechał 4 tysiące kilometrów. Z tego większość podczas jednych wakacji, kiedy to wybraliśmy się zagranicę.

Pojechaliśmy Hillmanem (40 km na godzinę) na urlop do Jugosławii i samochód sprawował się bez zarzutu, czego nie można powiedzieć o Fiacie 125 p, którym – następny wozem ojca – udaliśmy się do Bułgarii. Ale za naprawy fiatów nie płaciło się w funtach.

Ja bardzo byłam dumna z Hillmana, lubiłam go, lubiłam jego butelkowy, jak mówili dorośli, kolor. Już nigdy żaden samochód nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Może dopiero mój własny pierwszy pojazd Fiat 126p. Ale to już inna historia.

Jedyny numer rejestracyjny jaki pamiętam to ten Hillmana: WE1047

Beata Modrzejewska

Zdjęcia z archiwum Autorki